niedziela, 26 kwietnia 2015

Angole czyli o polskiej inwazji




Ta książka to samo życie. Samo życie miliona Polaków, którzy dokonali największej "inwazji" na Wyspy Brytyjskie w ich historii, w takiej skali, że ta kwestia staje się poważnym problemem politycznym - raz po raz dochodzą do nas echa antypolskich wypowiedzi angielskich populistów. W tej książce nie ma jednak polityki sensu stricto, jest to raczej szeroko zakrojony portret dwóch nacji, rozpisany na kilkadziesiąt głosów
.
Ewa Winnicka czuje się w tematyce polsko-brytyjskiej jak ryba w wodzie, od kilkunastu publikuje swoje artykuły w najbardziej opiniotwórczych polskich czasopismach, opublikowała także dwie książki: "Nowy Jork zbuntowany" i "Londyńczyków", która to książka przyniosła jej spory rozgłos, opowiada w niej o losach Polaków, którzy między 1939 a 1947 trafili na Wyspy Brytyjskie.


W "Angolach" Winnicka staje z boku, wyszukuje rozmówców i ich wysłuchuje, swoją obecność ukazuje tylko we wstępie do każdego tekstu, w którym przedstawia swojego interlokutora. Dzięki temu dostajemy do rąk żywy reportaż, jakby wypisy z ksiąg życia polskiej emigracji początku XXI wieku. Książka jest dobrze zredagowana, dlatego wywody poszczególnych rozmówców nie są chaotyczne, a autorka tak ich dobrała, że otrzymujemy praktycznie cały przekrój społeczeństwa, od bezdomnych, poprzez ustatkowaną middle class, aż do lokalnych krezusów.

Taki dobór rozmówców gwarantuje brak monotonii, szerokie zobrazowanie brytyjskiej rzeczywistości i...kopalnię cytatów, z której wybiorę parę, po więcej odsyłam już bezpośrednio do książki.

Chyba najciekawszym tematem tej książki jest próba ukazania wyspiarskiej mentalności, rozmówcy starają się tego dokonać w stali makro i mikro, ta druga przynosi nam prawdziwe smaczki. Miki opowiada o swoim związku, swojego męża Nicka poznała w pracy, 4 lata rozmawiali o pogodzie, dopiero po tym czasie stał się "pozazawodowy" i zaprosił ją na koncert. Raz jeden widziała go rozemocjonowanego: “Byliśmy w Hiszpanii, na wakacjach, z moją córką. Siedzieliśmy przy obiedzie, w głębi knajpy wisiał włączony telewizor. No i kiedy Manchester City strzelił gola I wygrał Premier League, Nick podskoczył razem ze stołem. Zalał córkę zupą, siebie piwem, potłukł talerze, nadwerężył sobie kar. Potem już nic go tak nie rozpaliło”. (s.64)

Większość rozmówców Winnickiej emigrowała z jako taką znajomością angielskiego, co ciekawe, większy problem stanowi przejście od literalnego rozumienia angielszczyzny do połapania się w tym, co Anglik tak naprawdę chciał wyrazić, piękną egzemplifikacją tego zjawiska jest ten słowniczek:
„Jeśli Anglik mówi: >>Hmm, that’s interesting<<, my myślimy: >>Super – spodobał się mu nasz pomysł<<. A on myśli, że to kompletnie do bani.

(…)

>>We should grab a coffee sometime<< - >>Oczywiście, że się nigdy nie spotkamy<<.”( s.58)

Ciężko powiedzieć, czy w książce przeważają akcenty optymistyczne czy pesymistyczne. Mamy tu historie self-made men (i women), jednak w pamięć bardziej zapadają opowieści o ludziach, którzy za granicą wcale nie znaleźli szczęścia, tylko dodatkowe utrapienia i niekiedy śmierć.

Źle nastroić mogą relacje o współżyciu z rodakami, po przeczytaniu ich można zrozumieć, dlaczego niektóry wybierają drogę rozpłynięcia się w angielskiej tożsamości: „Jechałam z synkiem autobusem. Obok mnie usiadła chińska mama z dwójką bezzębnych. Wymieniłyśmy uwagi na temat ząbkowania. Wszedł bangladeski ojciec z maleństwem i przyłączył się do dyskusji. Potem somalijska rodzina z jedynaczką. Weszła jeszcze polska rodzina z jednym maluszkiem. >>Wszędzie, kurwa, kolorowi, kurwa<< - stwierdził w swoim ojczystym języku pater familias, głowa, rodziny, role model. Czy tego ma słuchać mój syn, gdy spotka rodaków?” (s.247)

Można się jednak przy tej książce też dużo pośmiać, jest ona wszak o ludziach, a ludzie z natury swojej są komiczni, a wytwory ich wyobraźni (które czasem ewoluują w stereotypy) potrafią być przekomiczne, jak ten z lokalnej prasy: "W naszej okolicy znikają te piękne białe ptaki. Mieszkańcy uważają, że zjadają je polscy imigranci. Czy to prawda, że łabędź z ziemniakami to polskie tradycyjne danie?" (s. 197)

Już prawie każdy z nas ma krewnego czy znajomego w Wielkiej Brytanii. Mój brat z rodziną wyjechał 2 lata temu. Już to byłoby argumentem za sięgnięciem po tę książkę, bo nie pojawiła się dotychczas pozycja, która omawiałaby tak szeroko, przystępnie i ciekawie temat polskiej emigracji na Wyspach Brytyjskich. Wielu z nas nosi się z zamiarem wyjazdem z kraju, również dla nich jest ta książka, może łatwiej będzie dzięki niej podjąć decyzję, spełniłaby wówczas rolę właściwą dla literatury, czyli katalizującą myśli. Na koniec najmocniejszy, najszerzej otwierający oczy cytat z tej książki, przesłanie pani, która zajmowała się w UK pomocą swoim rodakom:

„Czy mogę się zwrócić do Polaków? Jeśli w Polsce nie układa się z pracą i rodziną, w innym kraju ułoży się znacznie gorzej. Bardzo dziękuję”.(s.117)

Konstandinos Kawafis„Miasto”

„Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą.
(…)
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś”. (tłum. Zygmunt Kubiak)


Za możliwość przeczytania książki dziękuję księgarni internetowej bonito.pl, zapraszam na jej stronę:



bonito.pl/?utm_source=blog&utm_medium=banner&utm_campaign=tylko_burak_nie_czyta







EWA WINNICKA
Angole
Wydawnictwo CZARNE, Warszawa, 2014

sobota, 11 kwietnia 2015

Maszynopis z Kawonu – poetycki bełkot młodego pisarza czy dzieło trafiające do serc najwrażliwszych?

Ciężko jest zdefiniować w kilku zdaniach "Maszynopis z Kawonu". Jest to zdecydowanie dzieło dość kontrowersyjne, które jedni uznają za plugawy bełkot, inny natomiast odnajdą w słowach Tomasza Kowalczyka drobinki swojej duszy rozsiane na każdej stronie, utulone przez długie i plastyczne opisy czy zawiłe metafory. W Internecie czytelnicy wystawiają różne opinie i recenzje, które nieraz doprowadziły do dosadnej wymiany zdań pomiędzy zwolennikami, a przeciwnikami młodego pisarza.
Warto więc zacząć od samego początku – kim jest Tomasz Kowalczyk i jak narodził się w nim pomysł na wydanie takiego dzieła?

Na okładce "Maszynopisu z Kawonu" możemy przeczytać kilka istotnych informacji o pisarzu – że jest poetą i wielbicielem sztuki, że dotychczas wydał tom wierszy ("Kontrasty") i poemat trzynastozgłoskowy ("Stworzenie świata"), oraz że w jego twórczości natkniemy się na archetypiczność, wielobiegunowość czy synestezję. Moim zdaniem nie są to jednak wystarczające informacje, ponieważ Tomasz Kowalczyk jest bardzo ciekawym człowiekiem o unikalnych poglądach, bardzo śmiałych i odważnych, czego odzwierciedlenie możemy zobaczyć w jego dziełach. W wywiadzie przeprowadzonym przez blog "Subiektywnie o książkach", Kowalczyk opowiada o sobie i o tym, jak powstał "Maszynopis" (cały tutaj: http://www.subiektywnieoksiazkach.pl/2015/04/gdybysmy-wzieli-100-wspoczesnych.html)

"Urodziłem się człowiekiem zupełnie odstającym od innych, człowiekiem, który czuje wszystkimi prazmysłami najdelikatniejszy gradient podmuchu motyla, wszelkie pulsujące zakłopotania słonecznych refleksów i to postanowiłem w mojej powieści opisać. Większość społeczeństwa stała się mechatronicznymi konstrukcjami, a ja pragnę pokazać i pokazuję piękno podrygu synaps oraz melodię serca, w której nie wiadomo do końca, co jest normalnością, a co szaleństwem… "

"Przed napisaniem „Maszynopisu z Kawonu” obyłem się prenatalnie z literaturą takich autorów, jak: Proust, Leśmian, Joyce, Fraenger, z obrazami: Boscha, Goi, Grunewalda oraz z dziesiątkami godzin muzyki: Ravela, Karłowicza, Moszkowskiego, Czajkowskiego czy Chopina. Przygotowanie do napisania tej powieści było długim procesem, którą ostatecznie napisałem w ponad rok, lecz był to czas codziennej walki i mierzenia się z przeciwnościami natury psychiatrycznej oraz życiowej. Pisanie książki pochłaniało wiele dni, nocy oraz sił, po to tylko, aby dać wrażliwym duszom nadzieję, iż delikatność nadal w naszym świecie może istnieć. "

Czytając ten wywiad z Tomaszem Kowalczykiem nasunęło mi się porównanie, że autor "Maszynopisu" jest jak kot – chadza własnymi ścieżkami, ma własne zdanie, a nawet nie obchodzi go to, czy jego dzieło spodoba się czytelnikom (rozumianym jako masa). Autor jest szczery od początku do końca, odkrywa przed nami siebie, swoje myśli, swoją intymność.

"Kiedy artysta obniża literackie loty, aby przypodobać się odbiorcom, wtedy następuje prostytucja artystyczna, która w naszych czasach wynika z pogoni za pieniędzmi. A ja jestem sobą i w moich książkach można spotkać tylko mnie prawdziwego."

Awiola pyta również Kowalczyka kto odnajdzie się w jego książce, czy jest to powieść dla wszystkich czy tylko dla wybrańców rozumiejących poezję, a on zgrabnie odpowiada, że jest to powieść dla ludzi wrażliwych, wyobcowanych, szukających piękna i stroniących od techniki. Ale uwaga – jest to również lektura dla odważnych – a tych wśród czytelników Tylko Burak Nie Czyta nie brakuje. Uważam, że mimo wszystko nie jest to książka dla wszystkich, choć dla chcącego nic trudnego. Żeby przeczytać w całości "Maszynopis z Kawonu" trzeba przede wszystkim lubić i znać poezję – to po pierwsze. Po drugie trzeba lubować się w długich opisach czy metaforach. Po trzecie nie znajdziemy tu grzecznych i uporządkowanych myśli autora, ale wręcz przeciwnie – poglądy buntownika, który głośno i odważnie wypowiada swoje zdanie, rzucając wyzwanie światu. Nie jest to zatem książka dla osób, które mają swoje własne przekonania i nie chcą ich poszerzać o nowe doświadczenia.
Tomasz Kowalczyk dostrzega absurd ludzkich istnień i nie boi się wypowiadać takich słów jak:

"To nie są w ogóle ludzie, ci wszyscy, co by się powyrzynali za pieniądze i seks"

czy

"Rodzimy się z przekonaniem wyższości człowieka nad resztą świata, niczym w jakimś meczu futbolowym – górowanie jednej drużyny na drugą, a nie ma nic bardziej mylnego. Jesteśmy pnączami nowo powstających narzędzi cielesnych, które cieszą się, w wieku dziecięcym na widok małego zwierzątka, dlatego że parę chwil wcześniej – w macicy matki – dochodziło do ścierania się "przekonań" całościowego stworzenia świata. Otaczamy się zwierzętami, bo stanowią one nasze planetarium życia, i, wreszcie je nienawidzimy, wtedy gdy nienawidzimy pojedynczych, samozapładniający się komórek, przekazujących jaźń z sekundy na sekundę w odległe połacie naszej zwierzęcej przyszłości"

Ja choć poezję lubię i czytam miałam problem z przystosowaniem się do specyficznego języka, który pojawia się w "Maszynopisie", wiele razy natknęłam się na słownictwo trudne, dotąd mi nieznane, przez co musiałam sięgać do słownika, co było bardzo problematyczne, bo nie zawsze słownik czy dostęp do Internetu miałam "pod ręką". Kowalczyk wprowadza do swojej książki nowe słowa, tak jak malarz nakłada na obraz nowe barwy. Im trudniejsze i wymyślniejsze słowa, tym piękniejsze i bardziej barwne kolory pojawiają się na płótnie naszej wyobraźni. I tym bardziej przeciętny czytelnik cierpi i męczy się. Aby zrozumieć i uporządkować w swojej głowie myśli autora, trzeba nieraz się zatrzymać, zastanowić, przeanalizować fragment, zinterpretować go, a dopiero później przejść na następną stronę.
Zapewne znajdą się takie osoby, które przeczytają połowę i nie zrozumieją kompletnie nic. Ja również po kilku rozdziałach miałam takie wrażenie. Powiedziałam sobie, że będę czytać po dwa rozdziały na dzień, aby cokolwiek z lektury wyciągnąć. Dotrwałam do końca i oto jestem, staram się skleić kilka sensownych zdań o tej zdecydowanie niełatwej pozycji.
Im dalej się posuwałam w czytaniu, tym bardziej mogłam dostrzec zarys jakieś całości, myśli autora i jego celu (ale tylko odrobinę). W końcu rzeczywiście zobaczyłam, że książka traktuje o poszukiwaniu własnego siebie, czy o przekraczaniu granic. Główny bohater to mężczyzna, który mieszka z matką, ale zarówno buntuje się przeciw rodzinie, trwając w związku z Tosią. Wprowadzając do swojej książki Tosię, autor pokazuje nam bardzo erotyczne opisy i aktów seksualnych, nasycone wieloma przymiotnikami i dokładnych opisem sytuacji. Tosia nie jest jednak bohaterką nijaką, choć jest nieco w cieniu głównego bohatera, razem z nim buntuje się przeciw światu, co czyni ją bardzo ważną postacią (postaci ważnych czy wybitnych w książce jest zresztą niewiele).
Ponadto w  powieści Kowalczyka nie wiemy dokładnie co jest faktem, a co nie. Obrazy i zdarzenia przenikają się nawzajem, doszukamy się tam oniryczności czy absurdu.
Jak z każdej książki – choćby i najgorszej – zawsze się czegoś nowego dowiemy, nauczymy się. Jak już wspomniałam wcześniej, książka jest skarbnicą pięknych opisów stworzonych przy użyciu wymyślnych słów (do złudzenia przypominało mi to twórczość Schluza, który dla mnie też jest niesamowicie ciężkim autorem).
Ja zdecydowanie wolę by poezja była poezją w całej swojej poetyckiej formie. Wolę czytać wiersze z przyjemnością niż w katuszach odkrywać co autor ma na myśli, a przecież nawet i tego nie mogę być pewna. Czytając "Maszynopis" dosłownie zwariowałam. Są jednak takie książki, które na czytelnika muszą poczekać – być może wrócę do niej za kilka miesięcy, lat i wtedy czytając swoją recenzję będę się śmiać z własnej głupoty. Być może  :)

Czy warto więc czytać autora, który uważa że literatura skończyła się na Łysiaku, Wergiliuszu, Dantem, Szekspirze, Witkacym czy Lechoniu? Nikogo ani nie zniechęcam, ani nie zachęcam – sprawdźcie sami, bo to przecież najlepszy sposób na odnajdowanie pięknych, wyjątkowych, a często ukrytych ścieżek literatury.

A jeżeli zainteresowała Was postać Tomasza Kowalczyka warto odwiedzić jego stronę: http://tomaszkowalczyk.com/



Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi :)
Kasia