niedziela, 10 maja 2015

O znikaniu książek i opłakanych tego skutkach

      Środki masowego przekazu mogłyby być wielkim sprzymierzeńcem w walce z masowym nieczytelnictwem w Polsce. No właśnie, mogłyby, dlaczego jednak nie oddziałują pozytywnie, o tym za chwilę. Ostatnie badania poziomu czytelnictwa nie mogą napawać optymizmem, 59% Polaków nie przeczytało w ciągu ostatniego żadnej książki, a nawet żadnego tekstu dłuższego niż 3 strony. Z tymi wynikami plasujemy się w ogonie Europy, wśród decydentów nie budzi to jednak zaniepokojenia, wybraliśmy wszak model "płaskiego" awansu do Europy, polegający na modernizacji infrastruktury.

     Doskonałym przykładem braku zainteresowania sprawami kultury jest właśnie zakończona kampania prezydencka - tylko jeden kandydat poruszył tę tematykę i wpisał ją do swojego programu, nie miało to jednak szans na przebicie się do serwisów informacyjnych, bo, jak twierdzą piarowcy, mogłoby to zaszkodzić wizerunkowi kandydata. Nie wszędzie panuje jednak taka intelektualna mizeria, jak pisał ekspert ds. marketingu politycznego Eryk Mistewicz, we Francji by znaleźć i utrzymać się w obiegu politycznym, należy pisać i publikować książki.

     U nas wydano trzy książki kampanijne: wywiad rzeka Jana Skórzyńskiego z prezydentem Komorowskim, autobiografia Janusza Palikota "Wszystko jest możliwe" i inspirowaną przez Prawo i Sprawiedliwość antologię tekstów pod wielce wymownym tytułem "Wygaszanie Polski 1989", nie zdobyły one jednak większego rozgłosu, wszak nie książkami wygrywa się wybory.

      Sam jako bloger książkowy rozesłałem do wszystkich sztabów wyborczych ankietę, na którą mieli odpowiedzieć kandydaci, a w której pytałem m.in. o rolę książek w ich życiu i o to, czy jako prezydent podpisaliby ustawę o jednolitej cenie książki. Nie dostałem żadnej odpowiedzi, z drugiej strony nie sposób nie zauważyć jednak, że politycy coraz śmielej współpracują ze sferą social media. Wnioskować więc z tego mogę, że temat przeze mnie zaproponowany okazał się marketingowo nieatrakcyjny, elektorat inteligencki (W 2012 roku 34 proc. Polaków z wykształceniem wyższym nie przeczytało ani jednej książki!) nie jest łakomym kąskiem, może z tego względu, że wśród ludu panuje wrogość do (łże)elit i w kandydaci w duchu populizmu postanowili nie narażać się masom.

      Nie zobaczyliśmy więc podczas tego kilkumiesięcznego politycznego wzmożenia kandydata z książką (choć jeden z nich, już wyżej, celowo enigmatycznie, wspomniany, ze swadą w studiu telewizyjnym opowiadał o niedawno wydanej książce "Inna Rzeczpospolita jest możliwa" Jana Sowy i nawet pokazał swoje biurko, na którym piętrzyli się dumnie Lacan, Obirek, Hen, Habermas i Schopenhauer), bo też mało widzi się książek w środkach masowego przekazu. Książki jakoś nam się rozpłynęły w nawale alternatyw, można powiedzieć, że stały się podstawką pod komputer i telewizor. Nie musi tak nadal być, wymagałoby to jednak ponownego przewartościowania, co będzie trudne, bo jak pisała Szymborska, "myślimy coraz krótszymi zdaniami".

      W sukurs mogłaby i powinna przyjść telewizja publiczna. Dociera przecież do najszerszego grona widzów, a statystyczny Polak ogląda telewizję 4 godzinny dziennie, jest więc czas, by chociaż spróbować ukształtować kulturalne postawy wśród rodaków. Daremne to jednak nadzieje, nie potrzeba nawet głębszej analizy, by zauważyć, że telewizja publiczna zrezygnowała ze swojej misyjności, poddając się dyktatowi słupków oglądalności.
      W największych kanałach, TVP1 i TVP2, nie mówi się ani słowem o książkach (nie licząc 30 sekund co tydzień w "Teleexpressie, bądźmy jednak poważni), przez 15 lat nadawano "Telewizyjne Wiadomości literackie", przesuwano je jednak na tak niekorzystne godziny emisji, że aż w końcu wypadły poza ramówkę. 
 
      Dla uspokojenia sumienia powołano do życia kanał TVP Kultura, który ma permanentne problemy finansowe (najłatwiej tnie się po kulturze, klerk nie zaprotestuje!), produkuje mało własnych programów i zamienia się powoli w "Kino Polska bis". Trzeba jednak oddać tej stacji, że emituje wartościowe programy o książkach. Nie obywa się to niestety bez problemów, przez dziwnie prowadzoną politykę stacji prawie co sezon dostajemy nowy produkt (słowo-klucz!). Mieliśmy już "Fabrykę książek", "Sztukę czytania" (moim zdaniem najciekawszy format, w każdym odcinku pogłębiona rozmowa o 3 książkach, mądrze (może za bardzo?) rozprawiali ze sobą poeta Wojciech Bonowicz, doktor-krytyk Andrzej Franaszek i naukowczyni-krytyczka Anna Kałuża, do tego opowieść jakiejś osobistości świata kultury o swojej biblioteczce), a teraz mamy "Capuccino z książką", program też ciekawy, zdarzyło mu się już jednak z niewiadomych przyczyn wypaść z ramówki na prawie 4 miesiące. 
 
      W znakomitym tomie rozmów "Książki i ludzie" nieodżałowanej pamięci Barbara Łopieńska przepytytwała Andrzeja Drawicza, znanym krytyka literackiego i eseistę, który w pewnym momencie przyznał, że nie przepada z radiem i nie uznaje oglądania telewizji, poza dziennikiem. Zaskoczona dziennikarka dopytywała, jak to możliwe, skoro był w przeszłości prezesem Radiokomitetu, na co ten odparł: “Tłumaczyłem kolegom, że ich zadaniem jest robić programy tak złe, żeby ludzie czytali książki”. Zabawne to słowa, warto, by sobie przemyśleli je dzisiejsi decydenci w TVP.

      Mało znaleźliśmy pociechy u nadawcy publicznego, może lepiej jest u prywatnych, choć teoretycznie bez sensu byłoby sobie robić większych nadziei, telewizje prywatne nastawione wszak są tylko zysk. I słusznie, nie jest tu wiele lepiej. Na antenie Polsatu w ciągu 23 lat istnienia tej stacji nie pojawiła się prawdopodobnie ani jedna wzmianka o książce, kopiowane i produkowane są jednak inne ciekawe programy, tak jak te pokazywane ostatnio intelektualnie mocno wymagające zawody w skakaniu do wody.

      Pozytywnym zaskoczeniem jest dla mnie TVN, do którego poziomu też mam dużo zastrzeżeń, oddać mu trzeba jednak jedno: od kilku lat, bez żadnych nieuzasadnionych przerw i przerzucania po ramówce, emituje program "Xięgarnia". Program ciekawy, urozmaicony, który cieszy się stałą i najprawdopodobniej dosyć liczną widownią. Co tydzień widzimy dwójkę sympatycznych prowadzących (co ważne: nie wymądrzających się i kierujących swój przekaz też do masowego widza), pisarza mniej lub bardziej ciekawie opowiadającego o swojej książce i videofelietony dobrze odnajdujących się w rzeczywistości telewizyjnej autorów. Czy w dobie dyktatu czasu antenowego i reklamodawców można połączyć przyjemną formę i wartościową treść? TVN pokazuje, że można i za to mu brawa!

      Gdy dowiedziałem się, że powstaje nowy program o książkach "Literatura na trzeźwo", to byłem bardzo kontent, co z tego, że ogólnie z linią redakcyjną Telewizji Republika mi nie po drodze, o książkach nigdy za wiele! Po obejrzeniu kilku odcinków byłem jednak srodze zawiedziony... Tak jak TVP zarzucałem brak misyjności, tak Republice zarzucić mogę jej nadmiar, "Literatura na trzeźwo" jest programem topornym ideologicznie, do studia zapraszany jest trzeci garnitur polskich pisarzy, a ich poglądy muszą koniecznie odbiegać od znienawidzonego mainstreamu. Potwierdzają więc redaktorowi prowadzącemu, jak bardzo złą nagrodą jest Nagroda Nike i jak bardzo lewacka jest Alice Munro. Czyli ogólnie trwa "wygaszanie polskiej literatury i czytelnictwa", a przekaz ten dobrze wpisuje się w nurt tworzenia kultury "drugoobiegowej", zawsze reakcyjnej i w kontrze do tego, co czyta, ogląda i słucha tzw. leming.

      Możemy więc w telewizji obejrzeć programy o książkach dobre i złe, możemy też ich nie uświadczyć, jak to w głównym paśmie TVP. A jak jest ze stacjami radiowymi? I tu jest znacznie lepiej, co mogłoby się wydawać dziwne - radio też musi przynosić zyski. Właściwie w każdej z głównych radiostacji (poza Radiem Zet) emitowany jest program o książkach. Jedynka - “Moje książki”, Dwójka - “Strefa literatury”, TOK FM - “Poczytalni”, RMF Classic - “Między słowami. Najwięcej słuchaczy ma Trójka i jej audycja “Z najwyższej półki”, na co redaktor Michał Nogaś sobie sumiennie zapracował, dzieląc się swoją pasją z tysiącami odbiorców. W małym światku fanów literatury to człowiek-instytucja, którego działalność pozwala przywrócić nadzieję wątpiącym w szansę na poprawę stanu czytelnictwa, w tym i mnie.

      Nawet mojemu ulubionemu Hermannowi Hesse zdarzało się mylić, w opublikowanym w 1930 roku eseju "Magia książki" twierdził, że film i radio nie stanowią zagrożenia dla książek w ogólności, tylko dla książek "literacko bezwartościowych, bogatych za to w sytuacje, obrazy, akcję i podniety emocjonalne". Te wszystkie elementy miały być teraz wykorzystywane przez nowe formy przekazu, a książki miały pozostać medium, które transmituje wartości głębokie i nieulotne. Jak się jednak okazało, literatura zechciała konkurować z obrazem i dźwiękiem, co doprowadziło do prawdziwego zalewu rynku książkami o niższej zawartości poznawczej niż dotychczas.

      Media w Polsce mogłyby odgrywać piękną rolę w ubogacaniu ludzi, przez te ćwierćwiecze naszej wolności nie przemyśleliśmy jednak ich zadania w życiu społecznym. Na dodatek nie za bardzo wiemy, jak podchodzić do kultury, ostatnio coraz głośniejszy jest pogląd, że "powinna wyżywić się sama". Ten styl myślenia może doprowadzić Polskę do ruiny, co trafnie analizuje w swoim artykule w "Tygodniku Powszechnym" Paweł Potoroczyn, dyrektor Instytutu im. Adama Mickiewicza. Przypomina on, że istnieje ścisły związek między wydatkami na kulturę, a np. liczbą osadzonych w więzieniach. Kto inwestuje w kulturę, ten inwestuje w ludzi, a przez to w ich ogólny dobrobyt i szczęście. Potoryczyn konkluduje: "najwyższe nakłady na kulturę per capita w Unii Europejskiej ma Dania. Nieco ponad 200 euro rocznie na obywatela. Statystyczna unijna krowa jest subsydiowana kwotą 400 euro". Nie szczędźmy więc pieniędzy na kulturę!

     Wspomniany już Drawicz cytuje w swojej wypowiedzi urodzonego we Wrocławiu pastora Dietricha Bonhoeffera: ”Idzie w tym wszystkim o odnalezienie poczucia jakości, o ład na podstawie jakości. Jakość jest najsilniejszym wrogiem wszelkiego rodzaju umasowienia. Społecznie oznacza to wyrzeczenie się gonitwy za pozycją, zerwanie z wszelkim kultem gwiazd i gwiazdorów, nieuprzedzone spojrzenie ku górze i dołom, szczególnie gdy idzie o dobór kręgu bliskich przyjaciół, radość życia prywatnego, jak też i odwagę oddania się życiu publicznemu. Kulturowo poczucie jakości oznacza, odejście od gazet i radia, a nawrót do książki. Od pośpiechu do chwil spokoju i ciszy, od rozproszenia do skupienia, od sensacji do namysłu, od ideału wirtuozerii do sztuki, od snobizmu do skromności, od braku miary do poczucia miary. Ilości tworzą przestrzeń wzajemnie kontrowersyjną, jakości wzajemnie się uzupełniają”.

      Słowa zamordowanego przed 70 laty przez hitlerowców filozofa i teologa brzmią, jakby były krytyczną analizą świata dzisiejszego. Odkąd zaczęliśmy ulegać masowym gustom, zubożyliśmy znacząco sferę publiczną. Im mniej w niej kultury, tym więcej natury, ludzkiej natury – m. in. przemocy i chciwości, od których kultura na nas odwracać w procesie humanizacji. Jesteśmy mniej świadomi, nie potrafimy się dłużej skupić I coraz to trudniej przychodzi nam zrozumienie przekazu o wyższym stopniu złożoności, dlatego idziemy na łatwiznę, wybierając przekazy prostsze, niekiedy nawet prostacko proste.

      Jeszcze raz Hesse i jego “Magia książki”: „Książki nie są po to, aby niesamodzielnych ludzi czynić jeszcze bardziej niesamodzielnymi, a tym bardziej, aby dostarczać ludziom niezdolnym do życia taniej, zastępczej iluzji życia. Przeciwnie, książki mają tylko wtedy wartość, kiedy wiodą ku życiu, kiedy służą i przydają się w praktyce. Stracona jest każda godzina lektury, z której nie wypływa dla czytelnika iskra siły, przeczucie odmłodzenia i tchnienie świeżości”. Taki jest właśnie cel kultury, nie eskapizm, a prowadzenie ku życiu, bardziej świadomemu w relacjach z bliźnimi, jak i w sferze publicznej, gdzie jako ludzie myślący (a uprzednio czytający) możemy stać się prawdziwymi obywatelami, a nie łatwymi kąskami dla populistycznych polityków, którzy dla swoich za prostych analiz znajdują za proste rozwiązania.


PS 1 Powtarzam więc:

https://www.facebook.com/tylkoburaknieczyta












PS 2. A tu zdjęcie biurka wspomnianego w tekście polityka, gdyby ktoś nie wierzył, że były w tej kampanii jakieś książki ;)

piątek, 8 maja 2015

Kiedy pieniądz wygrywa z pamięcią i... Bogiem

Czego nieprzeciętny czytelnik może spodziewać się po grubej książce z dziwnym, starym zdjęciem na okładce i nazwą, która nic mu nie mówi?
Zobaczmy; na pierwszy rzut oka można wywnioskować, że książka opowiada jakąś historię, prawdopodobnie starą historię, skoro zdjęcie przedstawia jakieś dawne czasy. "Głosy" w tytule mogą sugerować, że pozycja będzie opowiadała o wielu osobach...  ale do rzeczy – czy warto rzeczywiście sięgać po książkę po której nie wiadomo czego się spodziewać, czy okaże się warta spędzonego nad nią czasu, a może i wydanych pieniędzy?
Jaume Cabré i sprawa jest niemalże jasna.

Cabré swoją powieścią "Wyznaję" zaskarbił sobie serce niejednego czytelnika. Również i w Polsce znaleźli się sympatycy katalońskiego pisarza, których jego twórczość nie tylko zachwyca, ale również nakłania do dyskusji, zastanowienia się nad światem i jego kwestiami (szeroko to słowo pojmując). Tak też było w przypadku "Głosów Pamano", drugiej pozycji pisarza, z którą się zetknęłam.
Cabré mówi w sposób wyjątkowy o rzeczach bardzo ważnych. Czytając, przychodził mi na myśl wiersz polskiego noblisty – Czesława Miłosza – "Oeconomia Divina". Cabré podobnie jak Miłosz ukazuje świat totalnej wolności. Społeczeństwo Cabré  pozbawione jest moralności, nakierowane na laicyzm, a jedyną wartością są pieniędze albo seks. Kiedy dzisiaj skończyłam powieść Cabré  zadałam sobie pytanie: Jak to możliwe by jednostka była tak mała w obliczu zła i dlaczego właśnie ono ma decydujące głos?
"Głosy Pamano" są zbliżone formą do "Wyznaję". A raczej odwrotnie – to "Wyznaję" podobne jest do "Głosów Pamano", gdyż to właśnie ta pozycja była pierwszą. Cabré prezentuje nam szeroki panel bohaterów, których życie się przeplata, prowadząc do jednego wydarzenia, które jest akcją powieści. Główny bohater zdaje się być w centrum wydarzeń, choć sam nie jest ich sprawcą. Powieść to symfonia. Cabré  potrafi rozpocząć zdanie w roku 1958, a skończyć je dwadzieścia, trzydzieści lat później. Ciekawy zabieg zastosował pod koniec utworu, przeplatając wypowiedzi tych "dawnych bohaterów", z których wielu było już martwymi z rozmowami "bohaterów obcenych". Cabré wplata wypowiedzi bohaterów w myśli narratora, stwarzając zapis oryginalny i niezwykle ciekawy w odczytaniu. Niech Was jednak nie przeraża porównanie do "Wyznaję", czy grubość tego dzieła. "Głosy Pamano" są znacznie łatwiejsze, historia choć jest zawikłana, nie prowadzi nas aż w tak dalekie czasy, jak miało to miejsce w zapiskach Adriana Ardevola i Boscha.
Warto dodać, że książka wydana przez "Marginesy" zachwyca nas swoją formą i prostotą, w której kryje się cała jej cudowność.

Akcja powieści osnuta jest wokół postaci Oriola Fontellesa, czyli nauczyciela, przyjaciela Kata Toreny, zwolennika partii, a zarazem partyzanta, ojca, męża, kochanka, wątpliwego świętego. Niesamowite, że już na przykładzie jednej postaci, możemy zobaczyć jak wiele wątków porusza Cabré. Oriol, szukając bezpiecznego miejsca dla siebie i swojej żony, trafia do małego miasteczka w pobliżu Barcelony, gdzie udaje mu się zdobyć posadę nauczyciela. Szybko jednak okazuje się, że w Torenie Oriol nie znajdzie nic, poza cierpieniem z miłości, bólem swojego tchórzostwa, nienawiścią mieszkańców czy strachem przed śmiercią. Pewnego dnia życie Oriola Fontellesa wywraca się zupełnie do góry nogami – i to bynajmniej nie za sprawą pięknej kobiety – Elisendy Vilabrú , dziedziczce domu Gravat – w której mężczyzna się podkochiwał. Pewnego dnia, tak samo słonecznego i suchego jak inne dni w Torenie, Oriol Fontelles zostaje wciągnięty w grę burmistrza miasta, nazywanego "Katem Toreny", przez co staje się sympatykiem Franco w oczach ludzi i sam też taką rolę odgrywa. Oriol, choć wydaje mi się, że ta postać potrafiłaby naprawdę wiele znieść, nie potrafi żyć ze świadomością, że jego żona nazywa go tchórzem, który wydaje na śmierć dzieci. Nic samo jednak się nie dzieje – ani za sprawą Fontellesa. Oriol jest jak pacynka, którą każdy steruje tak, jak chce, nakierowując bohatera na odpowiednią drogę. Jest więc Fontelles sympatykiem Franco, ale też częścią partyzantki, sławnym "Eliotem", niedoszłym zabójcą Kata Toreny i kochankiem pięknym Elisendy. Wszystko co robi, robi wbrew czemuś; jest w partyzantce wbrew sobie i swojej miłości do Elisendy oraz pozornie wielbi Franco wbrew całemu – jak można się domyślić – miasteczku.

Jeśli jesteś zawodowym szpiegiem, który przeszedł intensywne kursy brytyjskiego MI5 lub przynajmniej otrzymał szczegółowe instrukcje praktyczne od kogoś doświadczonego, przede wszystkim powinieneś wybić sobie z głowy, że kiedy występujesz w podwójnej roli, masz nie zadawać bezpośrednich, ważnych pytań, po której wszyscy milkną i w tej nagłej ciszy dokonują szybkiej oceny, czy już wyciągać pistolety z kabury, a nie macie pojęcia, jak trudno jest pozyskać nowego agenta.

Jak już wspomniałam, nie potrafi Oriol znieść tego, że żona myśli o nim jak o tchórzu. Nie ma też jednak z nią kontaktu, odkąd go zostawiła, nie ma więc możliwości, aby jej udowodnić, że w ostatnich miesiącach sytuacja "nieco" się zmieniła. Pisze więc Oriol listy do swojej "córeczki, której imienia nie znam", aby przynajmniej ona wiedziała, że ojciec nie był tchórzem, nie bił pokłonów przed generałem Franco, nie wydawał na śmierć bezbronnych dzieci, nie donosił Katowi Toreny, nie był tchórzem, a starał się być bohaterem. Dzięki listom poznajemy prawdziwą historię Fontelessa, tak się bowiem składa, że bohaterka zupełnie postronna, wykluczona z życia Oriola, jego żony Rosy czy pięknej dziedzicki Elisendy, kobieta z początków XXI wieku – Tina – odnajduje schowanego w pudełku po cygarach stare zeszyty, a w zeszytach listy do "córeczki, której imienia nie znam". Tina zagłębia się w historię nauczyciela i próbuje odkłamać rzeczywistość, chce aby prawda wyszła na jaw, aby imię Oriola pozostało jego własnym imieniem, a nie tym, które ktoś nakreślił wedle własnych upodobań. Wprowadzając do powieści Tinę, kataloński pisarz przedstawia nam kolejną osobę, z kolejną historią i kolejnymi problemami do rozwiązania. Ta z pozoru zwykła kobieta, okazuje się być osobą silną, choć wrażliwą, która chce rzucić wyzwanie śmierci.

I nadal nikt nie wiedział o ich romansie. A przynajmniej pani Elisenda żyła w przekonaniu, że nikt o nim nie wie, i dlatego za wszelką cenę dbała o utrzymanie ich związku w tajemnicy. Czerpali przyjemność z pełnej konspiracji, ponieważ Elisenda nie mogła ryzykować,by ktokolwiek pomyślał coś nie do pomyślenia.

Jak szybko się okazuje, całym światem przedstawionym w powieści, a więc światem Toreny, leżącej nad rzeką Pamano, kieruje jedna osoba.
Bardzo zmartwiło mnie to, że wystarczy mieć dużo pieniędzy, aby stworzyć sobie i swoim bliskim taki świat, jaki sobie wymarzymy. Szkoda tylko, że daleku mu do ideału. Elisenda Vilabrú przypomina matkę Adriana Ardevola oraz Kate z powieści Sidneya Sheldona pt. "Mistrzyni Gry". Wszystkie trzy są kobietami silnymi, niezależnymi, władczymi. Nie ma dla nich rzeczy nie do pokonania czy przeszkody, której nie dałoby się usunąć. Używając słowa "usunąć" mam na myśli pojęcia takie jak: kupić, przekupić, odkupić. Cabré porusza ważną kwestię, która dla wielu może być bardzo kontrowersyjna. W świecie "Głosów Pamano" nawet proces wyniesienia kogoś na ołtarze można kupić. Czy Cabré wprost sugeruje nam, że Kościół jest przekupny? Nie posuwałabym się aż tak daleko, jednak poprzez ten przykład pisarz próbuje uświadomić nam, że dla pieniądza nie ma żadnych ograniczeń. Nawet najwyższe autorytety są mu sługami.
Elisenda Vilabrú jest postacią wyjątkową, którą można zarówno kochać i nienawidzić. Jest bardzo kontrowersyjna, sprawia pozory, tworzy wokół siebie aurę świętości, a w rzeczywistości... Sami sprawdzcie, nie będę Wam psuć zabawy.
Zaskakujące jest też to, kto okazuje się "córeczką, której imienia nie znam". Zasmucił mnie jednak fakt, w jaki sposób "córeczka, której imienia nie znam" użyła prawdy o tym, że Oriol Fontelles to jej ojciec i co zrobiła z jego listami.
A jak zakończył się czuły romans z pozoru zwykłego nauczyciela z miejscową pięknością?
A co na to wszystko Bóg, którego piękna Elisenda prowokuje, rzuca mu wyzwanie, a nawet grozi?

Zdaje się, że Fontellesowi nie było pisane bohaterstwo, choć zdecydowanie bohaterem był. Nie był męski czy odważny. Był jednak silny, stanowczy i zdeterminowany. Szkoda tylko, że jego dobre imię zostało pochłonięte przez wody rzeki Pamano.
A szum rzeki Pamano słyszą tylko ci, których kończy się już pielgrzymka na tej ziemi.


Ciężko jest w kilku zdaniach opowiedzieć fabułę tej książki. Tak samo źle pisało mi się o "Wyznaję". Nie są to powieści, o których łatwo się mówi. "Głosy Pamano" i "Wyznaję" to pozycje, które trzeba przeczytać, aby samemu we własnej wyobraźni poukładać puzzle, które za pomocą słów na kremowych kartkach pozostawił nam pisarz.
Heroiczna walka o wolność, zniewolenie, zakłamanie, historia zakazanej miłości, potęga zła – to główne tematy, które w swojej powieści porusza Cabré.
Czy mi się podobało? Owszem, "Głosy Pamano" zaliczam od dzisiaj do swoich ulubionych pozycji. Cabré biorę w ciemno jest absolutnie niesamowity, genialny, kreatywny, zachwycający, poruszający, osobliwy, niebywały, wybitny, wyborny, niezrównany, fantastyczny, pierwszorzędny, rewelacyjny, kapitalny, bezkonkurencyjny, znakomity, fenomenalny, najwyższej próby, bez zarzuty, na sto dwa...

[Kasia]